miejsce ubrań w dolnej szafce zajęły słoiki.. bo w kuchni się już nie mieściły. dżemy najbardziej upodobały sobie podróże na trasie Elbląg - Gdańsk, samochodem, czasem pociągiem, rzadziej autobusem. ostatnim ulubieńcem była mieszanka pt. jabłko, gruszka, jeżyna. dwie łyżeczki sprawdziły się doskonale w chwili "ratunku, nie ma nic słodkiego, potrzeba mi cukru!". maliny ze słoika lubią taplać się w herbacie, pigwa też. raz nawet (o czym nie powinnam mówić głośno) miałam taką ochotę na słodkie kanapki, że do pracy zapakowałam bułkę posmarowaną dżemem, i to nie kulinarny upadek, a chwilowa słabość, wiadomo. są mirabelki, takie gwiazdy (bo takie pyszne), pierwszy raz schowały się w słoikach w tym roku i bardzo słuszna to była decyzja, mają piękny pomarańczowy kolor i smakują wybornie. albo róża, dynia, gruszki w syropie i jabłka do szarlotki.. są też i bardziej wytrawne kąski, ale zainteresowanie nimi jakoś mniejsze. purpurowe buraczki do obiadu, ale żeby było bez nudnych zagrań - z dodatkiem śliwki. jest marynowana papryka z kalafiorem, ogórki, może znalazłyby się jeszcze jakiś patison. lubię te moje słoiki. ale najbardziej to uwielbiam moją Mamę, która je wszystkie czaruje latem i u schyłku jesieni, a ja tylko obklejam i opisuję słoiki. tak sobie o nich przypomniałam, bo zimą nic tak nie daje namiastki lata jak myśl o wygrzanych w słońcu jeżynach. i dobrze, że można je sobie teraz tak bezkarnie jeść. ze słoika.